
Niekiedy odrobina determinacji wystarcza, aby na moment zatrzymać koło historii. Właśnie tak stało się pod Węgierską Górką, gdzie garść polskich żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza i Obrony Narodowej przez prawie dwa dni blokowała natarcie niemieckiej 7. Dywizji Piechoty. Dzięki temu uratowali przed oskrzydleniem całe lewe skrzydło Armii „Kraków”.
Beskidy jako klucz do obrony Polski
Polskie dowództwo już przed wybuchem wojny zdawało sobie sprawę, że Beskid Żywiecki może stać się kluczowym punktem w obronie kraju. Na południe od Żywca, w okolicach Węgierskiej Górki, zaplanowano budowę nowoczesnego systemu fortyfikacji.
Niestety, do końca sierpnia 1939 roku zdążono wznieść tylko pięć betonowych schronów bojowych. Każdy otrzymał własną nazwę kodową: „Waligóra”, „Wąwóz”, „Wędrowiec”, „Włóczęga” oraz „Wyrwidąb”. Ten ostatni nie zdążył wziąć udziału w nadchodzącej bitwie.
Polscy obrońcy liczyli łącznie około 1200 do 1500 ludzi. Trzon stanowił 1. batalion KOP „Berezwecz”, którym dowodził major Kazimierz Czarkowski. Do tego dochodziła 151. kompania forteczna „Węgierska Górka” pod komendą kapitana Tadeusza Semika. Wsparcie zapewniała bateria artylerii górskiej oraz plutony Obrony Narodowej i Straży Granicznej. Żołnierze ci mieli stanąć naprzeciw znacznie potężniejszemu przeciwnikowi.
Niemcy przygotowali do natarcia 7. Bawarską Dywizję Piechoty pod dowództwem generała majora Eugena Otta. Ta jednostka liczyła prawie 18 tysięcy żołnierzy. Wehrmacht wspierała artyleria, lotnictwo i pojazdy pancerne. Niemieckie służby wywiadowcze dokładnie rozpoznały polskie umocnienia, ale nie przewidziały jednego. Nie spodziewały się natrafić na tak zacięcie walczących obrońców.
Pierwsze starcie i niemiecki szok
Już 1 września doszło do pierwszych potyczek. Niemieckie zgrupowania zepchnęły polskie plutony graniczne, które zajęły pozycje opóźniające przy strategicznych drogach i mostach. Te wczesne walki miały charakter rozpoznawczy. Prawdziwa bitwa miała dopiero nadejść.
Świt 2 września przyniósł gwałtowne walki pod Milówką i Zwardoniem. Polacy stawiali zaciekły opór niemieckiej kolumnie, ale wobec przytłaczającej przewagi liczebnej musieli się wycofać. Zajęli główną linię obrony w rejonie Węgierskiej Górki.
Przed południem rozpoczął się intensywny ostrzał artyleryjski. Niemieckie samoloty bombardowały polskie pozycje. Pod wieczór nastąpił pierwszy poważny szturm niemieckiej piechoty na betonowe schrony.
Polscy obrońcy znajdowali się w doskonałych pozycjach. Żelbetonowe kazamaty ukrywały działka, ciężkie karabiny maszynowe i broń przeciwpancerną. Cztery główne schrony odgrywały kluczową rolę w obronie. „Waligórą” dowodził porucznik Leopold Galocz. „Wędrowcem” kierował kapitan Tadeusz Semik. „Włóczęgę” obsługiwał podporucznik Marian Małkowski. Załogę „Wąwozu” stanowili żołnierze 151. kompanii fortecznej.
Decyzja, która zmieniła wszystko
Wieczorem 2 września doszło do zdarzenia, które zadecydowało o dalszym przebiegu walk. Pułkownik Janusz Gaładyk wydał rozkaz wycofania większości polskich oddziałów. Miało to uratować je przed okrążeniem i zniszczeniem. Problem polegał na tym, że łączność została przerwana. Do części załóg schronów rozkaz ten nigdy nie dotarł.
Kapitana Semika i jego kompanii fortecznej nikt nie poinformował o odwrocie. Żołnierze ci kontynuowali walkę, osłaniając wycofujące się główne siły polskiej obrony. Nie wiedzieli, że zostali praktycznie sami na polu bitwy. Ta pomyłka w łączności paradoksalnie zwiększyła skuteczność polskiego oporu.
Niemcy natarli w nocy z 2 na 3 września ze zdwojoną siłą. Użyli specjalnych grup szturmowych wspieranych przez saperów i żołnierzy z miotaczami ognia. Te ostatnie miały za zadanie zneutralizować polskie stanowiska ogniowe. Wehrmacht rzucił do ataku swoje najlepsze jednostki, ale nadal napotykał na twardy opór.
Ostateczne starcie o schrony
Schron „Waligóra” musiał zostać opuszczony jako pierwszy. Porucznik Galocz i jego ludzie wyczerpali zapasy amunicji. Bez nabojów nie mogli już skutecznie odpierać niemieckich ataków. „Wędrowiec” wytrzymał najdłużej. Kapitan Semik i jego załoga bronili się do około godziny 17.00 dnia 3 września.
Gdy sytuacja stała się beznadziejna, Semik podjął heroiczną decyzję. Zniszczył całe wyposażenie schronu, aby nie wpadło w ręce wroga. Dopiero wtedy poddał pozycję, ratując życie pozostałych przy życiu żołnierzy. Ten gest pokazał, że polscy oficerowie potrafili łączyć męstwo z odpowiedzialnością za podwładnych.
Bilans walk okazał się zaskakujący dla obu stron. Niemcy stracili około 200 do 300 zabitych oraz 300 do 500 rannych. Polskie straty były niemal symboliczne: 13 poległych i około 20 rannych.
Ten stosunek strat świadczył o kilku rzeczach jednocześnie. Po pierwsze, o doskonałym przygotowaniu polskich pozycji obronnych. Po drugie, o wysokim wyszkoleniu i determinacji załóg. Po trzecie, o tym, że nawet najlepiej wyszkolone jednostki niemieckie mogły ponieść ciężkie straty, gdy napotkały zdeterminowanego przeciwnika w dobrych pozycjach.
Znaczenie bitwy
Węgierska Górka miała znaczenie nie tylko taktyczne, lecz także strategiczne i symboliczne. Niemcy zostali zmuszeni do kilkugodzinnego opóźnienia swojego marszu. Te kilka godzin pozwoliło jednostkom Armii „Kraków” na bezpieczniejsze wycofanie się. Dzięki temu uniknęły one groźby oskrzydlenia od południa.
Znaczenie symboliczne okazało się jeszcze ważniejsze. W czasach, gdy szybkość i zaskoczenie decydowały o niemieckich zwycięstwach, polska załoga pokazała coś innego. Udowodniła, że można zatrzymać nawet najlepiej wyszkolone jednostki wroga. Wystarczyła determinacja, dobre pozycje i odrobina szczęścia.
Z tej właśnie walki zrodziło się określenie „Westerplatte Południa”. To porównanie przypomina, że o losach wojny nie decydowały wyłącznie wielkie armie. Często kluczową rolę odgrywały małe oddziały, które walczyły do ostatniego naboju. Podobnie jak na Westerplatte, tak i pod Węgierską Górką garstka żołnierzy stała się symbolem narodowego oporu.
O autorze: przez wieki
