
Na początku XVII wieku w Ząbkowicach Śląskich wybuchła zaraza, której śmiertelny oddech zapędził mieszkańców do mrocznej kaplicy świętego Mikołaja. To właśnie tam splotły się paranoje, przesądy i prawdziwe przestępstwa. Tak narodziła się jedna z najgłośniejszych afer tamtej epoki, sprawa grabarzy, którą wstrząśnięta Europa śledziła z przerażeniem.
Strach opanowuje miasto
W 1606 roku mury śląskiego miasta dygotały nie tylko od uderzeń trumien wrzucanych do dołów. Panika przerażonych mieszczan była równie głośna. Zaraza, nieodłączny towarzysz tamtych czasów, kojarzyła się przede wszystkim z trupami.
A więc i z tymi, którzy zajmowali się nimi zawodowo. Tym razem winą obarczono sześciu grabarzy i dwie kobiety. Medycy wezwani przez zaniepokojone władze początkowo podchodzili do oskarżeń z rezerwą.
Uważali je za skutek paniki. Czy chodziło rzeczywiście o wiarę w czary, czy może zwykłe rozgoryczenie mieszkańców własnym losem? Odpowiedź miała wkrótce przybrać najbardziej przerażający wymiar.
Miasto żyło w strachu przed każdym nowym pogrzebem. Każdy zmarły mógł być początkiem kolejnego śledztwa.
Odkrycie tajemniczego proszku
Rewizja w domu jednego z grabarzy ujawniła naczynia wypełnione tajemniczym proszkiem. Według akt sprawy miał to być produkt przemyślanej „obróbki” zwłok zmarłych. Trucizna z ludzkich pozostałości, którą pocierano o drzwi, progi domów, nawet o klucze kościelne.
Zaraza roznosiła się podobno w każdym miejscu, gdzie znalazła się ta substancja. Ciała wykopywano, suszono, mielono, a następnie rozsypywano po domostwach jak mak. Przynajmniej tak brzmiały zeznania wymuszone torturami.
Dodatkowo grabarze mieli wycinać płody z brzuchów zmarłych kobiet. Plotki głosiły, że zjadali ich serca na surowo. W ten sposób miasto karmiło się własnym lękiem.
Makabryczny proces
W połowie września 1606 roku na rynku Frankensteina odbył się proces, który bardziej przypominał teatr terroru niż rzetelne postępowanie sądowe. Oskarżonych poddano nieludzkim torturom, które szybko przyniosły oczekiwane rezultaty w postaci obciążających wyznań.
Sędziowie ścigali nie tylko trucicieli, ale także rabusiów. Grabarze okradli kilka miejscowych kościołów, zabierając obrusy ołtarzowe i dwa misternie wykonane nakręcane zegary. Te także ponoć przerobili na proszek.
Śledztwo się przedłużało i sięgało po nowych podejrzanych. 5 października spłonęło na stosach kolejne kilkanaście osób wskazanych przez wcześniej oskarżonych.
Łącznie śmierć poniosło siedemnaścioro skazańców. Część z nich przed egzekucją została poddana wyrafinowanym, publicznym torturom.
Wszystkich skazańców wykastrowano, pozbawiono kciuków, a nawet całych dłoni, a dopiero potem spalono na stosie. Wyrok wyznaczono w rytmie miejskich zegarów, choć dla skazanych czas stanął na zawsze.
Prawda czy legenda?
Ile z tych rewelacji było prawdą? Nawet ówcześni lekarze, którzy uczestniczyli w sprawie, wyrażali początkowo wątpliwości. Podkreślali, że cała afera mogła być jedynie efektem ślepoty tłumu wobec braku medycznej wiedzy.
Trudno dziś ustalić, czy grabarze rzeczywiście rozsiewali tajemniczy proszek. Czy może cała sprawa została zbudowana na wymuszonych zeznaniach i nagonce społecznej. Pewne jest, że niezwykła aura tego procesu przyczyniła się do narodzin miejskiej legendy.
Splot wierzeń magicznych, zarazy, publicznych egzekucji i makabry stworzył historię, która przetrwała wieki. Nawet dziś, spacerując po Ząbkowicach Śląskich, można odnieść wrażenie, że duch Frankensteina nadal żyje w murach.
Opowiada o czasach, gdy życie ludzkie nie miało większej wartości niż garść prochu. Czy to właśnie te wydarzenia mogły być źródłem inspiracji dla Mary Shelley?
O autorze: przez wieki
