
Polscy górnicy w Pensylwanii tworzyli przez dziesięciolecia społeczność, której historia to nie tylko opowieść o ciężkiej pracy pod ziemią. To przede wszystkim historia walki o godność, organizowania się w obcym kraju i budowania trwałych struktur, które przetrwały pokolenia. Czy da się zrozumieć Polonię amerykańską bez poznania losów tych, którzy zeszli do kopalń?
Obietnica powrotu, która się nie spełniła
Młodzi mężczyźni z polskich wsi przybywali do Pensylwanii z jasnym planem – kilka lat ciężkiej pracy, oszczędności i powrót do kraju. Większość miała poniżej czterdziestu lat, byli samotni i mobilni. Region Luzerne County wchłaniał dziesiątki tysięcy takich ludzi, którzy trafiali do kopalń węgla kamiennego, gdzie warunki były brutalne, a zarobki niższe niż dla innych imigrantów.
Wybuch pierwszej wojny światowej przekreślił plany powrotu. Ci, którzy przybyli na kilka lat, zostali na zawsze.
Osiedla przemysłowe takie jak Port Richmond czy Bridesburg stawały się polskimi enklawami nie z wyboru, lecz z konieczności. Tymczasowość zamieniła się w trwałość, a marzenia o powrocie – w pragnienie odtworzenia kawałka ojczyzny na obcej ziemi.
Kiedy praca nie wystarcza
Górnicy bez obywatelstwa płacili dodatkowy podatek, co pogłębiało ich i tak trudną sytuację materialną. Byli tańszą siłą roboczą, łatwiejszą do wyzysku. Gdy w końcu lat dziewięćdziesiątych XIX wieku wybuchły protesty o wyższe płace i lepsze warunki, odpowiedź była krwawa. Masakra w Lattimer, gdzie zginęło kilkanaście osób, pokazała, jak postrzegano wschodnioeuropejskich imigrantów – jako zagrożenie dla porządku.
Obrońcy szeryfa Martina, który kazał strzelać do strajkujących, świadomie budowali obraz niebezpiecznych obcych. Ta narracja miała usprawiedliwić przemoc i zastraszyć pozostałych. Paradoksalnie, tragedia w Lattimer stała się katalizatorem – górnicy zrozumieli, że bez organizacji i solidarności pozostaną bezbronnymi ofiarami systemu.
Parafia jako centrum życia
Kościół był czymś więcej niż miejscem modlitwy. Pierwsza polska parafia w Kensingtonie powstała z inicjatywy samych rodzin, które zrozumiały, że bez własnych instytucji religijnych pozostaną na marginesie anglojęzycznej społeczności. Kolejne parafie, jak św. Adalberta w Port Richmond, stawały się centrami nie tylko duchowymi, lecz także edukacyjnymi i kulturalnymi.
Szkoły prowadzone przez polskie zakonnice, koła teatralne, chóry – to wszystko organizowano wokół parafii. Dla pierwszego pokolenia emigrantów kościół był gwarantem tożsamości, dla drugiego – miejscem, gdzie dzieci uczyły się polskiego i poznawały historię kraju, którego często nigdy nie widziały. Ten model przetrwał dziesięciolecia, nawet gdy asymilacja postępowała.
Solidarność jako strategia przetrwania
Towarzystwa wzajemnej pomocy wypełniały lukę, której nie wypełniało państwo. Nie było systemu ubezpieczeń społecznych, więc polscy emigranci tworzyli własne struktury – udzielali pożyczek, organizowali ubezpieczenia na wypadek śmierci czy kalectwa, prowadzili szkolenia zawodowe. Towarzystwo im. św. Jana Kantego w Bridesburgu przyjmowało nawet kobiety, co było nowatorskie jak na ówczesne standardy.
Związek Polek w Ameryce poszedł krok dalej, koncentrując się na wsparciu rodzin i organizacji życia społecznego. To kobiety często trzymały rodziny w trudnych momentach, gdy mężczyźni ginęli w kopalniach lub wracali kalekami. Ich organizacje były odpowiedzią na rzeczywiste potrzeby, nie romantyczną wizją wspólnoty.
Pamięć jako polityczne narzędzie
Dom Polski w North Philadelphia stał się instytucją centralizującą kulturalne i edukacyjne wysiłki. Biblioteki, kursy, spotkania – wszystko to służyło nie tylko zachowaniu tożsamości, lecz także budowaniu kapitału społecznego. To tam drugie i trzecie pokolenie Polonii uczyło się, że są częścią czegoś większego niż tylko lokalna społeczność.
Pomnik w Lattimer, postawiony ponad siedemdziesiąt lat po masakrze, miał znaczenie symboliczne. Uznanie tragedii za część historii stanu Pensylwania było gestem politycznym – przyznaniem, że walka tych górników o godziwe warunki pracy zasługuje na pamięć. Oficjalne upamiętnienie w roku dwutysięcznym pokazało, jak historia pracy i imigracji przesunęła się z marginesu do centrum amerykańskiej narracji.
