Eutanazja w III Rzeszy. Tak naziści zabijali niepełnosprawnych

Państwo nazistowskie systematycznie mordowało osoby uznane za „biologicznie gorsze” – program znany jako akcja T4 pochłonął ponad 200 tysięcy ofiar na terenie Niemiec i okupowanych krajów. Zbrodnia maskowana pseudonaukową argumentacją eugieniczną rozpoczęła się od sterylizacji setek tysięcy ludzi, by przekształcić się w masowe morderstwa realizowane przy użyciu gazu, trucizn i celowego głodzenia.

Sterylizacja jako pierwszy krok ludobójstwa

Naziści wprowadzili ustawę o przymusowej sterylizacji już w 1933 roku, na długo przed wybuchem wojny. Do 1939 roku pozbawiono możliwości posiadania dzieci od 300 do 400 tysięcy osób. Ofiarami padali ludzie z chorobami psychicznymi, epilepsją, ślepotą czy głuchotą – każdy, kogo komisje lekarskie uznały za „dziedzicznie obciążonego”.

To była legalna operacja państwowego aparatu, przeprowadzana w szpitalach przez wykształconych medyków. Żadnej partyzantki, żadnego chaosu – czysty biurokratyczny mechanizm eliminacji. Nikt nie pytał pacjentów o zgodę, bo w nazistowskiej logice „zdrowie narodu” przeważało nad wolnością jednostki.

Ta polityka przyzwyczaiła społeczeństwo do myślenia kategoriami „wartościowych” i „bezwartościowych” żyć. Kiedy przyszedł czas na kolejny krok – fizyczną eliminację – opór był minimalny. Lekarze, którzy zgodzili się sterylizować, łatwiej przeszli do zabijania.

Niemowlę Kretschmar i decyzja Hitlera

Pod koniec lat trzydziestych rodzice dziecka z poważnymi wadami wrodzonymi napisali do kancelarii Führera z prośbą o „litościwe uśmiercenie” syna. Hitler osobiście udzielił zgody i wysłał swojego lekarza, by załatwił sprawę. Niemowlę zabito zastrzykiem – pierwszy oficjalnie autoryzowany mord z „powodów medycznych”.

Ten precedens otworzył drogę do systemu. Jeśli Führer pozwolił na śmierć jednego dziecka, dlaczego nie setek, tysięcy? W 1939 roku uruchomiono rejestry dzieci z wadami rozwojowymi w całej Rzeszy. Pediatrzy otrzymali kwestionariusze, które musieli wypełnić na temat swoich małych pacjentów.

Dzieci wywożono do specjalnych „klinik”, gdzie zabijano je przez przedawkowanie leków, zastrzyki z fenolu lub zwykłe głodzenie. Rodzicom mówiono o nagłej chorobie czy powikłaniach. System działał sprawnie, bo opierał się na zaufaniu do białych fartuchów i instytucji państwowych.

Czytaj również:  Nie spał przez 5 dni. Wygrał ultramaraton w gumowcach

Maszyna śmierci w szpitalach psychiatrycznych

Szpital w Dziekance na zachodniej Polsce stał się miejscem jednej z pierwszych masowych zbrodni – między końcem 1939 a początkiem 1940 roku wymordowano tam 1200 pacjentów. Metody były różne: rozstrzeliwanie, zagazowywanie w furgonetach, zastrzyki z trucizną. Po egzekucjach wyrywano ofiarom złote zęby, a ciała palono.

Podobne sceny rozegrały się w Owińskach, Kocborowie, Świeciu, Chełmie i dziesiątkach innych placówek. Naziści nie ograniczali się do terenów Rzeszy – wszędzie tam, gdzie pojawiła się niemiecka administracja, mordowano pensjonariuszy szpitali. W samej Polsce zginęły tysiące osób z zaburzeniami psychicznymi.

Pacjenci trafiali na listy deportacyjne po prostych kryteriach: długość pobytu w zakładzie, zdolność do pracy, „wartość rasowa”. Komisje przeganiały przez dokumentację w tempie kilkunastu przypadków na godzinę. Decyzja o śmierci zajmowała minuty, niekiedy sekundy – krzyżyk w odpowiedniej rubryce i koniec.

Zabijanie nie było chaotyczne. Ofiary transportowano specjalnymi autobusami do zamaskowanych ośrodków uśmiercania. Rodziny otrzymywały fałszywe akty zgonu z wymyślonymi przyczynami śmierci. Prochy – często pomieszane, bo nikt nie dbał o identyfikację – wysyłano w urnach za pobraniem opłaty pocztowej.

Bilans ofiar i technologia zagłady

Między 1940 a 1941 rokiem akcja T4 zabiła co najmniej 70 tysięcy osób – to oficjalne minimum z pierwszej, najbardziej intensywnej fazy. Ogólna liczba zamordowanych do końca wojny wyniosła około 200-216 tysięcy na terenie Niemiec. W całej Europie ofiar było ponad 300 tysięcy.

To właśnie w ramach T4 naziści wypracowali metodę masowego gazowania ludzi. Budowano specjalne komory przypominające łaźnie, napełniano je tlenkiem węgla z butli, a ciała wywożono do krematoriów. Później tę samą technologię zastosowano w obozach zagłady – Treblinka, Sobibór, Bełżec działały na identycznej zasadzie.

Personel ośrodków uśmiercania także „awansował” – lekarze, pielęgniarki i technicy z T4 trafili później do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie organizowali Holocaust. Eutanazja była poligonem doświadczalnym, na którym nazistowska machina śmierci ćwiczyła przed głównym zadaniem.

Czytaj również:  Doktryna Chruszczowa. Jak ZSRR chciał prześcignąć Zachód

Protesty i potajemna kontynuacja mordów

W 1941 roku biskup Klemens von Galen wygłosił z ambony ostrą krytykę programu T4, publicznie nazywając go morderstwem. Kazanie rozeszło się w odpisach po całych Niemczech, wywołując poruszenie. Hitler zdecydował się oficjalnie zawiesić program – nie z wyrzutów sumienia, lecz z obawy przed utratą poparcia społecznego w czasie wojny.

Zawieszenie było jednak grą pozorów. Mordy kontynuowano w szpitalach psychiatrycznych, tyle że bez centralnej koordynacji i transportów. Personel medyczny po prostu przestawał karmić pacjentów lub podawał im śmiertelne dawki leków. W dokumentach pisano o „naturalnych” zgonach z wyczerpania czy zapalenia płuc.

To trwało aż do maja 1945 roku. Ostatnie ofiary ginęły już w momencie, gdy alianckie czołgi wjeżdżały do niemieckich miast. Żaden rozkaz o zakończeniu nie został wydany – akcja zamarła dopiero z upadkiem III Rzeszy.

O autorze: przez wieki

(Visited 62 times, 25 visits today)