
Połowa XVII stulecia przyniosła Polsce serię katastrof, których skala przerosła wszystko, co znano wcześniej. Ludzie ginęli z głodu, mrozu i chorób w tempie, jakiego kraj jeszcze nie widział. Szacuje się, że populacja skurczyła się nawet o trzecią część. To nie były pojedyncze nieszczęścia, ale fala za falą: lód, powódź, szarańcza, szczury, zaraza. A wszystko to w czasie, gdy przez ziemie polsko-litewskie przetaczały się armie Szwedów, Moskali i Kozaków.
Mała epoka lodowcowa w Polsce
Europa Środkowa weszła w połowie XVII wieku w okres długotrwałego ochłodzenia, zwany małą epoką lodowcową. Polska poczuła to na własnej skórze. Anomalie pogodowe następowały jedna po drugiej, a kraj jednocześnie padał ofiarą licznych najazdów. Grabieże i rabunki stały się codziennością.
Pierwsza fala nieszczęść nadeszła w 1648 roku, gdy na Ukrainie wybuchło powstanie Chmielnickiego. Francuski inżynier Beauplan opisał wtedy plagę szarańczy, która po suchej wiośnie opanowała zasiewy. Przez całe lato niszczyła plony, a jesienią wypuściła nowe roje na przyszły sezon.
Zimy w tym czasie ciągnęły się nieznośnie długo. Mrozy były tak okrutne, że jeszcze w marcu rzeki stały zamarznięte, a ludzie poruszali się saniami zamiast wozami. Wiosna przychodziła późno.
Kiedy wreszcie nadeszła, przyniosła gwałtowne roztopy. Rzeki wzbierały i wylewały, niszcząc wsie, dwory i pola uprawne. W latach 1650 do 1652 opady były tak intensywne, że każdy rok kończył się ogromnymi powodziami. Bug wystąpił z brzegów, Dunajec zalał okolice, a w Krakowie centrum miasta znalazło się pod półmetrową warstwą wody. To była katastrofa na wielką skalę.
Plagi gryzoni i głód
Między 1655 a 1656 rokiem wschodnie prowincje nawiedziły roje myszy. Gryzonie niszczyły zapasy żywności, pogłębiając i tak już dramatyczny niedobór jedzenia. Dla rolnictwa był to cios nie do przyjęcia. Zbiory wypadały fatalnie rok po roku. Nastał głód, a za nim przyszły sceny, których normalny człowiek nie potrafiłby sobie wyobrazić.
Świadkowie zapisali potworne obrazy. Kryzys żywnościowy ciągnął się co najmniej do 1657 roku. Padały mu ofiarą rodziny chłopskie, żołnierze, mieszczanie. Wszyscy byli bezbronni wobec żywiołu. Państwo nie potrafiło zapewnić żadnej sensownej pomocy.
W atmosferze rozpaczy i chaosu zaczęto szukać kozłów ofiarnych. Ludzie i władze potrzebowali kogoś winnego za anomalie pogodowe, pomór bydła i nieurodzaje. Palcem wskazywano czarownice. Procesy o czary i egzekucje rozmnożyły się jak grzyby po deszczu. Na stosach ginęły głównie samotne kobiety ze wsi, oskarżane o kontakt z diabłem i sprowadzanie klęsk. Oczywiście ich śmierć nic nie zmieniła w sytuacji kraju.
Zarazy dziesiątkujące miasta
Klęski ciągnęły się aż do lat sześćdziesiątych XVII wieku. Po 1660 roku było chwilowe odprężenie, zimy stały się łagodniejsze, żniwa zaczynano wcześniej. Ale ulga trwała krótko.
Już w 1662 nadeszły kolejne katastrofalne powodzie, burze i gradobicia. Rok 1663 i 1665 przyniosły wielkie wichury oraz niszczącą suszę. Gospodarka rolna, która ledwo zdążyła się podźwignąć, znów legła plackiem. Kryzys demograficzny, gospodarczy i społeczny pogłębił się jeszcze bardziej.
Do tego wszystkiego dochodziły epidemie. Zarazy przychodziły falami, zabijając ludność już wykończoną wojnami, głodem i zniszczeniami po powodziach. Szczególnie mordercze były lata 1656 do 1659, kiedy wielkie pomory ogarnęły całą Europę. Polskie miasta i wsie zamieniły się w cmentarzyska.
Lublin stanowi przykład tej śmiercionośnej triady: wojna, głód, zaraza. W latach 1656 do 1659 miasto straciło nawet dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Nawet jeśli liczba jest zawyżona, skala tragedii pozostaje wstrząsająca.
Podobne dramaty rozgrywały się w Warszawie, gdzie morowe powietrze nawiedzało miasto w 1656, 1662, 1675 i 1677 roku. Ludzie żyli w ciągłym strachu przed kolejną falą zarazy.
Skutki na pokolenia
Efekty tych kataklizmów były przerażające. Ludzie nie tylko umierali z głodu, ale też puchli od niedożywienia, padali na ulicach, tonęli w powodziach lub zamarzali. W skrajnych przypadkach dochodziło do aktów kanibalizmu. Opisy tych dramatów zachowały się w pamiętnikach szlachty, jak u Jana Cedrowskiego, oraz w anonimowych lamentach chłopskich: „Omal że z głodu już nie pozdychamy, bo nic nie mamy”.
Straty były tak ogromne, że historycy uznali ten kryzys za najgłębszy w dziejach kraju przed rozbiorami. Relacje świadków, kroniki, pamiętniki i współczesne badania naukowe potwierdzają te fakty. Zmiany klimatu, wojny, zarazy i głód wzajemnie się nakładały i wzmacniały.
Nie były to lokalne, pojedyncze nieszczęścia. To był system zjawisk pogłębiających się nawzajem, które zahamowały rozwój Rzeczypospolitej na długie dziesięciolecia. Wieś pogrążyła się głębiej w poddaństwie, miasta w biedzie.