
Strach, huk syren, gruz zamiast domu – II wojna światowa zostawiła po sobie nie tylko ruiny miast, ale też zgliszcza w psychice milionów ludzi. Choć spodziewano się masowej paniki i fal załamań nerwowych, raporty mówiły coś zupełnie innego. Oficjalnie było spokojnie, ale za zamkniętymi drzwiami toczyła się inna walka – z lękiem, traumą i samotnością. Jak naprawdę wyglądały psychiczne koszty życia pod bombami?
Wojna, która miała złamać cywilów
Przed wybuchem II wojny światowej w 1939 roku powszechnie zakładano, że w jakimkolwiek przyszłym konflikcie zbrojnym na celowniku prawdopodobnie znajdzie się morale cywilów, a ciężkie bombardowania obszarów miejskich, prowadzone z użyciem mieszanki bomb konwencjonalnych, gazowych i zawierających broń biologiczną, sprawią, że przerażone społeczeństwa zmuszą własne rządy do poproszenia o pokój.
Znaczna część wydawanej wówczas popularnej literatury poświęconej kolejnej wojnie podkreślała rzekomą wrażliwość psychiczną cywilów, którzy nie mieli wyszkolenia wojskowego, nie mogli w żaden sposób zrewanżować się wrogowi i mieli łatwo ulegać masowej panice oraz załamaniom emocjonalnym. Rządy były świadome potencjalnych szkód dla jakiegokolwiek przyszłego wysiłku wojennego, gdyby cywile stali się celem bombardowań, a zwłaszcza gdyby przerażeni robotnicy zdecydowali się na jakąś formę „dezercji ekonomicznej” z zagrożonych fabryk, podkopując w ten sposób gospodarkę wojenną.
Wszędzie prowadzono przygotowania z zakresu obrony cywilnej i przeciwlotniczej, starając się zagwarantować pomoc i schronienie dla zagrożonych społeczności, ale służby medyczne były również przygotowane na to, że po bombardowaniach będzie dużo ofiar zaburzeń psychicznych. Psychologowie w Wielkiej Brytanii i w Niemczech popierali pogląd, że poza obrażeniami fizycznymi bombardowania wywołają wiele przypadków załamania emocjonalnego, dlatego opróżniono szpitale psychiatryczne, żeby zrobić miejsce dla ofiar wojny.
Miasta zbombardowane, ludzie spokojni
Kiedy w 1940 roku rozpoczęły się regularne bombardowania strategiczne dalekiego zasięgu, ich konsekwencje emocjonalne wydawały się znacznie mniej poważne, niż przewidywano. Społeczności miejskie nie uległy masowej panice, a szpitale psychiatryczne nie zapełniły się pacjentami z ciężkimi zaburzeniami emocjonalnymi.
W czasie niemieckiego Blitzu nad Wielką Brytanią w latach 1940‒1941 psychologowie i psychiatrzy zaczęli sprawdzać, dlaczego tak mało jest przypadków chronicznych lub uporczywych zaburzeń. Badanie przeprowadzone na grupie 1100 osób, które regularnie chroniły się w tych samych schronach przeciwlotniczych w Londynie, wykazało, że tylko 1,4 procent z nich przejawiało jakiekolwiek długotrwałe problemy psychiczne.
Pewien urzędnik brytyjskiego Komitetu Nadzwyczajnego do spraw Zdrowia Psychicznego (Mental Health Emergency Committee), który odwiedził tereny londyńskiego East Endu mocno zbombardowane we wrześniu 1940 roku, nie zdołał znaleźć tam „żadnych oczywistych przypadków zaburzeń emocjonalnych”.
Kiedy w 1941 roku brytyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zorganizowało badanie stanu zdrowia psychicznego w ciężko bombardowanym mieście portowym Hull, wysłani tam psychiatrzy zameldowali, że nie znaleźli prawie żadnych dowodów „histerii” (która była najpowszechniej przewidywaną dolegliwością), i doszli do wniosku, że mieszkańcy Hull są stabilni psychicznie. Większość psychiatrów brytyjskich uznała zatem, że podobnie jak to było w wojsku, ci nieliczni, którzy się załamali, byli do tego predysponowani. Badanie „fobii przed nalotami bombowymi” potwierdziło, że te nieliczne osoby, które przyjęto do szpitala jako ofiary zaburzeń psychicznych, bez wyjątku miały historię zaburzeń nerwicowych.
Masochiści czuli się lepiej
U niektórych chorych w istocie zaobserwowano poprawę pod wpływem stresu wywołanego bombardowaniem. Jak przekonywano, masochiści czerpali prawdziwą przyjemność z fizycznego zagrożenia dla własnych ciał.
To samo zjawisko zaobserwowano w innych bombardowanych społecznościach. Psychiatrzy niemieccy, przesłuchiwani w 1945 roku przez Amerykanów w ramach badań nad skutkami bombardowań, potwierdzili, że przez ich kliniki przechodziło wyjątkowo mało przypadków „chorób układu nerwowego o podłożu organicznym lub zaburzeń psychicznych”.
Nawet w Japonii badacze odkryli, że po zrzuceniu dwóch bomb atomowych nie pojawił się wyjątkowo wysoki poziom depresji, a jedynie długotrwałej bojaźliwości. W czasie całej kampanii nalotów strategicznych na Japonię przypadki kwalifikowane do szpitalnego leczenia psychiatrycznego, podobnie jak w Wielkiej Brytanii i w Niemczech, nie wyróżniały się niczym szczególnym.
Psychiczny koszt bombardowań
Ten pozorny brak chronicznych zaburzeń i dużej liczby hospitalizowanych pacjentów maskował znacznie bardziej ponurą rzeczywistość. Z wielu powodów pełne rozmiary strat o podłożu psychiatrycznym wywołanych nalotami bombowymi były pomniejszane przez tych, którzy zawodowo zajmowali się ich mierzeniem. Częściowo wynikało to z tego, iż tak wielu psychiatrów zwerbowano do sił zbrojnych, że zostało ich znacznie mniej do monitorowania stanu reszty ludności.
Podczas gdy psychiatria wojskowa przeżywała w czasie wojny burzliwy rozwój, nie zabezpieczono potrzeb ludności cywilnej w tym zakresie, a nawet zachęcano cywilów, żeby nie przeciążali istniejącego systemu szpitalnego. Niektórzy starsi psychiatrzy w Wielkiej Brytanii uważali, że ludność cywilna jest nazbyt skłonna do wyolbrzymiania swoich symptomów i że w wielu przypadkach wystarczającym lekarstwem byłyby filiżanka herbaty i męska rozmowa.
W rezultacie większość cywilów, którzy tymczasowo zostali uznani za ofiary zaburzeń psychicznych, cierpieli na poważne reakcje psychosomatyczne czy nawet długotrwały rozstrój, starała się na własną rękę przezwyciężyć swoje kryzysy emocjonalne. Podobnie jak to było w przypadku żołnierzy, wiele reakcji wstrząsowych leczono jako dolegliwości raczej o podłożu organicznym niż psychicznym, a ofiary takich zaburzeń, jeśli w ogóle uwzględniano w statystykach, to jako straty medyczne. Badanie przeprowadzone na setce osób mieszkających przy dwóch zbombardowanych ulicach w Bristolu wykazało, że wysoki ich odsetek cierpiał na reakcje somatyczne, które leczono lekami bez recepty. Z kolei część tych, którzy mieli bezsprzecznie reakcje psychiatryczne, wstydziła się przyznać do swoich dolegliwości.
Takich pacjentów w Wielkiej Brytanii klasyfikowano jako mających „tymczasowe nerwice pourazowe”, a w Niemczech jako wykazujących „symptomy reakcji przejściowej”. Ich liczby nie można ustalić (pewien psycholog brytyjski sugerował, że było ich co najmniej pięć razy więcej niż zaobserwowanych przypadków), ale niezależnie od tego, na jakie dowody się powoływano, wskazywały one na to, że reakcje emocjonalne na bombardowania skutkowały powszechnymi, choć często przejściowymi, stratami o podłożu psychiatrycznym.
Według obserwacji psychiatrów, podobnie jak wśród żołnierzy, najbardziej narażeni na cierpienia psychiczne niekoniecznie byli ci, którzy rzekomo mieli do tego predyspozycje, ale ci, którzy znaleźli się o włos od śmierci lub przeżyli wielką tragedię – zostali pogrzebani żywcem pod ruinami, stracili dom albo rodzinę. Osobiste zaangażowanie było kluczowym czynnikiem przyspieszającym ciężkie reakcje emocjonalne, co potwierdzili również przesłuchiwani po wojnie lekarze niemieccy. Symptomy do pewnego stopnia przypominały te, które mieli żołnierze poddani ciężkiemu bombardowaniu lotniczemu lub artyleryjskiemu: nadmierne drżenie, utrata kontroli nad pęcherzem, zaburzenia sensoryczne i motoryczne, stany odrętwienia, wyraźna depresja, a wśród kobiet także brak miesiączki. Powszechnie występowały reakcje psychosomatyczne, w tym przejściowe uporczywe milczenie, utrata słuchu, paraliż nóg lub rąk, w przypadku Niemiec zaś też plaga wrzodów trawiennych wśród cywilów. Dowody zebrane na potrzeby wspomnianego badania w Hull, mimo optymistycznych wniosków psychiatrów, pokazywały szeroki wachlarz zaburzeń emocjonalnych. Niektóre kobiety mówiły, że mdlały, wymiotowały lub w niekontrolowany sposób oddawały mocz na dźwięk syren alarmu przeciwlotniczego.
Mężczyźni przyznawali się do ciężkiej niestrawności, bezsenności, depresji, nadmiernego spożywania alkoholu i drażliwości. Większość odmawiała jednak wizyty u lekarza, a pomimo odczuwanego niepokoju mężczyźni wracali do pracy po upływie paru dni lub tygodni. W tym przypadku, tak jak we wszystkich innych bombardowanych miastach, radzono sobie z psychicznymi kosztami bombardowań, traktując je jako kryzys osobisty, coś, co pisarz James Stern, zwerbowany do amerykańskiego zespołu badającego niemieckie ofiary nalotów bombowych, nazwał „ukrytymi obrażeniami”.
Także niektóre powojenne badania potwierdziły występowanie u cywilów długotrwałych efektów intensywnych przeżyć traumatycznych, jak w przypadku przesłuchiwanych przez Sterna kobiet niemieckich, które drżały i płakały przy każdym nagłym hałasie. Lekarze pracujący w 1948 roku w Leningradzie rozpoznali syndrom „leningradzkiego nadciśnienia” wśród ocalałych z oblężenia, u których mieszanka głodu, ostrzału artyleryjskiego i bombardowań lotniczych, jak można się było spodziewać, wywołała ciężki uraz psychiczny.
Ewakuacja bez chaosu
Tymczasem rządy najbardziej martwiło to, w jakim stopniu reakcja psychologiczna na bombardowania może się przyczynić do wybuchu masowej paniki i szybkiego załamania morale. Nawet jednak w najcięższych warunkach naloty bombowe nie sparaliżowały życia społecznego. Strach powodowany perspektywą i rzeczywistością bombardowań wywołał przejściowe oznaki paniki, ale przyjęły one formę zrozumiałego pragnienia ucieczki z miejsca przemocy, co w przypadku wojskowych rzadko było możliwe.
W czasie szczególnie ciężkich nalotów ludność odpływała z miast na pobliską wieś, co było jednak raczej przejawem rozsądku niż paniki. Działo się tak w miastach brytyjskich, zwłaszcza w silnie bombardowanych podczas Blitzu mniejszych konurbacjach, takich jak Southampton, Hull, Plymouth czy Clydebank; działo się tak w Niemczech, gdzie ucieczka z miast nie podobała się władzom, ale w krótkiej perspektywie była nieunikniona; i działo się tak w 1945 roku w Japonii, gdzie mieszkańcy miast atakowanych bombami zapalającymi uciekali masowo na wieś.
W każdym bombardowanym państwie wprowadzano urzędowe programy ewakuacji, aby nie dopuścić do tego, że niekontrolowana ucieczka ludności wywoła kryzys społeczny. W Wielkiej Brytanii ewakuowano około miliona kobiet i dzieci, we Włoszech 2,2 miliona, natomiast w Niemczech liczba ewakuowanych do końca wojny wyniosła prawie 9 milionów, a w Japonii – 8 milionów. Niemniej obawy, że te duże przemieszczenia ludności mogą podkopać gospodarkę wojenną, okazały się bezpodstawne.
Badania nad siłą roboczą w Wielkiej Brytanii wykazały, że prawie wszyscy robotnicy wracali do pracy po paru dniach od nalotu, nawet jeśli w tym celu musieli długo wędrować w tę i z powrotem między miejscem pracy a tymczasowym schronieniem na wsi. W Niemczech, pomimo ciągłych ciężkich bombardowań w 1943 i 1944 roku, nie odnotowano wysokiego poziomu absencji w pracy. Zaledwie 2,5 procent utraconych roboczogodzin przypisywano bezpośrednio nalotom. W istocie łączna liczba godzin przepracowanych w sektorach gospodarki wojennej wzrosła od marca do października 1944 roku, chociaż znaczną część nowych pracowników stanowili wtedy robotnicy cudzoziemscy lub więźniowie obozów koncentracyjnych zmuszani do pracy nawet w czasie bombardowania.
Pogrzeby bez łez i histerii
Chociaż śmierć stanowiła wszechobecną rzeczywistość dla bombardowanych cywilów i dla rodzin żołnierzy, zachowywano wobec niej emocjonalny dystans, urządzając starannie zaplanowane pogrzeby, które wyrażały raczej publiczną determinację niż publiczny smutek. W Japonii całe społeczności czciły pamięć poległych „bohaterskich duchów” w wymyślnie wyreżyserowanych ceremoniach. Zdjęcia zabitych cywilów zatrzymywała cenzura, w Wielkiej Brytanii zaś celowo zatajano dane dotyczące strat lub ograniczano ich publikowanie w czasie niemieckich nalotów bombowych, rzekomo po to, aby zapobiec wybuchowi paniki. Histeryczne wyrażanie emocji budziło dezaprobatę, a gdyby do takich incydentów doszło w publicznych schronach przeciwlotniczych, sprawcy mieli zostać wyprowadzeni na zewnątrz przez członków obrony cywilnej.
Te „emocjonalne reżimy” stały się wzorcem, na tle którego ludność cywilna mogła sprawdzić własną bierną odporność i zdolność do zachowania równowagi emocjonalnej. W rzeczywistości jednak poszczególne osoby mocno różniły się tym, do jakiego stopnia mogły dostosować swój stan emocjonalny do narzuconych w czasie wojny norm, które stanowiły swoiste rusztowanie podtrzymujące konstrukcję pozytywnego morale.
Ta zgodność między publicznym wizerunkiem i prywatnym zachowaniem była wymuszana przez społeczną presję i urzędową praktykę w taki sposób, że ci, którzy nie byli w stanie poradzić sobie ze stresem, stawali się emocjonalnymi wykolejeńcami wymagającymi pomocy lub zdyscyplinowania jak żołnierze na froncie.
Pomoc materialna także miała zasadnicze znaczenie dla uporania się z konsekwencjami bombardowań. Psychiatrzy badający mieszkańców Hull doszli do wniosku, że „stabilność zdrowia psychicznego ludności znacznie bardziej zależy od jej wyżywienia”. Podejmowane przez państwo wysiłki, aby zapewnić dostawy żywności, pomoc, odszkodowania i programy odbudowy, generalnie okazały się na tyle skuteczne, że zapobiegały powszechnym protestom społecznym lub demoralizacji. Chociaż nastąpiło to w dużej mierze przez przypadek, uruchomiono swoisty odpowiednik „psychiatrii frontowej” dla ludzi, którzy bezpośrednio ucierpieli w bombardowaniu. Takiego wsparcia udzielano w punktach odpoczynku i punktach pierwszej pomocy, gdzie można było zjeść, przespać się i porozmawiać o swoich najgorszych ostatnich doświadczeniach, jednak nie zapewniano tam żadnego leczenia psychiatrycznego.
W Wielkiej Brytanii psychiatrzy przyjęli pragmatyczne podejście do cierpienia cywilów, sugerując banalne rodzaje „duchowej pierwszej pomocy” – stanowcze słowa i pochwały. Za priorytet uznawano ukrywanie strachu przed innymi, ale twierdzono również, że roztrzęsione osoby można uspokoić paczką sucharów lub słodyczy albo kapką brandy.
Strach mijał z czasem
Publiczne schrony też uważano za małe samowspierające się wspólnoty, w których strach miał być łagodzony dzięki współpracy w organizowaniu aktywnego życia pod ziemią. Nawet w najciężej bombardowanych rejonach Niemiec psychologowie postrzegali schrony jako miejsca „psychoterapeutyczne”, pozwalające zapanować nad emocjami oraz pomagające tym, którzy się załamali, przezwyciężyć konsekwencje strachu i wstrząsu.
Psychiatrzy zauważyli, że cywile, którzy byli regularnie bombardowani, przyzwyczajali się do tego doświadczenia, w przeciwieństwie do żołnierzy przebywających nieustannie na pierwszej linii, u których ciągłe narażanie życia mogło wywołać odwrotny efekt. W badaniach prowadzonych po wojnie w Niemczech 66 procent respondentów stwierdziło, że po przeżyciu nalotu bombowego odczuwało taki sam lub mniejszy strach, a tylko 28 procent, że bało się bardziej.
Kiedy w czasie Blitzu dwukrotnie zapytano Brytyjczyków o rzecz, której bali się najbardziej, w obu przypadkach na szczycie listy znalazła się groźba odcięcia dostaw żywności, natomiast naloty bombowe zostały uznane za najgorsze tylko przez 12 procent ankietowanych w listopadzie 1940 roku i 8 procent cztery miesiące później.
Talizmany przeciw bombom
Podobnie jak żołnierze służący w polu, wielu cywilów polegało na innych mechanizmach radzenia sobie ze strachem. Przybierało to formę przesądów, wiary w talizmany, widocznego fatalizmu lub apatii w obliczu perspektyw własnego przetrwania. Cywilom japońskim radzono, żeby kładli na głowę cebulę, co miało ich chronić przed bombami.
W Wielkiej Brytanii sklepy były pełne amuletów z napisem „Good Luck” i innych szczęśliwych talizmanów. Brytyjska organizacja Mass-Observation przeprowadziła w 1941 roku sondaż na temat przesądów, w którym 84 procent ankietowanych kobiet i 50 procent mężczyzn przyznało, że w nie wierzy . W Niemczech i Włoszech dominującym przesądem było przekonanie, że cywile karani są za grzechy swoich reżimów i że tylko „dobre zachowanie” może sprawić, iż wrogie bombowce będą się trzymały od nich z daleka.
We Włoszech krążyła również bardzo popularna legenda o samotnym samolocie niewiadomego pochodzenia nazywanym „Pip-po”, który miał latać nad miastami Półwyspu Apenińskiego, wypatrując winowajców wymagających ukarania lub – według innej wersji – ostrzegając mieszkańców przed zbliżającym się nalotem.
Bombardowani cywile mogli też radzić sobie ze strachem, przyjmując fatalistyczną postawę ‒ wierząc, że bomba „z twoim imieniem” jest nie do uniknięcia, albo stosując mechanizm psychologiczny opisany przez pewnego psychiatrę jako „stan niezniszczalności”, w którym osoba podejmowała irracjonalne ryzyko, powierzając swoje przetrwanie jakiemuś nadprzyrodzonemu pośrednictwu.
Religia najlepszym remedium?
Wreszcie niektórzy cywile, tak jak żołnierze, zaczynali mocniej polegać na religii, szukając w niej ochrony i pocieszenia pod gradem bomb. Wszędzie obserwowano, że więcej ludzi uczęszczało do świątyń lub polegało na modlitwie, ale z drugiej strony bombardowania także skutecznie hamowały praktyki religijne, gdy świątynie ulegały zniszczeniu, a wierni musieli się rozproszyć.
W Niemczech Hitler zakazał odprawiania nabożeństw, gdyby miały one kolidować z priorytetami obrony cywilnej lub działaniami na rzecz odbudowy. Biskupi z Nadrenii zwrócili się w 1943 roku do Hitlera o złagodzenie tych restrykcji, aby pomóc ludziom uporać się z „ogromnym napięciem psychicznym i rosnącym napięciem nerwowym” wywołanym przez naloty, lecz Führer odmówił.
W tym samym mniej więcej czasie Wielka Brytania była już zbyt zlaicyzowanym krajem, żeby religia odgrywała tam taką samą rolę jak gdzie indziej, i chociaż pojawiło się zjawisko „kryzysowej modlitwy”, jak również zainaugurowano Narodowy Dzień Modlitwy, który odbywał się co roku we wrześniu, to począwszy od 1942 roku, frekwencja w kościołach się zmniejszała.
Religia była bardziej użytecznym źródłem pocieszenia w społecznościach katolickich, gdyż panująca w nich kultura szukania pociechy w modlitwie, wzywania Bożej pomocy oraz interwencji świętych łatwo przystosowała się do warunków wojny bombowej. W zagrożonych miastach włoskich w gospodarstwach domowych budowano niewielkie ołtarzyki Madonny lub miejscowych świętych, aby ustrzec się przed bombami.
Na potrzeby wojny powietrznej tworzono nawet modlitwy, w których błagano Najświętszą Panienkę o zawrócenie bombowców. Kiedy w jakimś miejscu posążek Madonny ostał się wśród ruin, wierni uważali to za cudowne ocalenie. W Forlì w północnych Włoszech blisko 40 tysięcy ludzi przeszło przed podobizną Matki Bożej Ognistej, która w nienaruszonym stanie przetrwała nalot.
Kult maryjny wyraźnie zyskiwał na popularności zarówno w Niemczech, jak i we Włoszech. Kiedy pewna dziewczyna ze wsi pod Bergamo oznajmiła, że miała trzynaście wizji Matki Boskiej, na miejsce napłynęły dziesiątki tysięcy Włochów szukających ochrony, pociechy lub obietnicy zakończenia wojny. Oficjalnie lekceważono dowody mające potwierdzać wszelkie wizje i cuda, ale wielu włoskim katolikom Kościół zaczął zastępować państwo jako główne źródło praktycznej pomocy i wsparcia psychologicznego pod bombami.
Źródło
Niniejszy tekst stanowi fragment książki Richarda Overy Krew i zgliszcza. Wielka wojna imperiów 1931-1945, t. 2 (Wydawnictwo Rebis, Poznań 2025). Książkę można zamówić, klikając ten link lub poniższy przycisk.