Na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku największy ciężki krążownik amerykańskiej marynarki wojennej, USS Indianapolis, odegrał kluczową rolę w wydarzeniach, które przechyliły szalę losów całego świata. Jednocześnie znalazł się w centrum tragedii, która zniknęła z marynistycznych kronik na długie dziesięciolecia.
Tajemniczy ładunek z San Francisco
USS Indianapolis, dumny krążownik klasy Portland znany z prędkości i niezawodności, w lipcu 1945 roku otrzymał niespodziewane zadanie transportowe, które miało zmienić bieg historii. W porcie San Francisco na pokład załadowano niepozorny stalowy pojemnik oraz drewniany kuferek. Ich zawartość, znana tylko garstce oficerów, okazała się kluczowymi komponentami bomby atomowej „Little Boy”.
Ta bomba miała spaść na japońską Hiroszimę zaledwie pięć dni po zatonięciu okrętu. Statek, który wcześniej służył między innymi jako pływająca stolica dla prezydenta Roosevelta, był idealnym wyborem do tej misji. Nie tyle ze względu na bezpieczeństwo, co na szybkość.
Indianapolis pokonał trasę z Kalifornii przez Pearl Harbor do Tinian, bazy lotniczej na Marianach, w rekordowym czasie. Dokonał tym samym „najszybszego zrzutu” w dziejach amerykańskiej marynarki. Żaden z 1196 członków załogi nie znał prawdziwego celu misji.
Oficjalne wytyczne brzmiały prosto: „do punktu docelowego, bez eskorty, bez opóźnień”. Po zdaniu tajnego ładunku 26 lipca okręt wysłano do filipińskiego Leyte. Miał tam uzupełnić zapasy i przygotować się do ewentualnego udziału w ostatnim akcie wojny. Nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii.
Dwanaście minut katastrofy
Dzień po wypłynięciu z Guam, o północy z 29 na 30 lipca, Indianapolis dostrzegł japoński okręt podwodny I-58. Kapitan wroga nie marnował czasu. Dwie torpedy uderzyły w prawą burtę amerykańskiego krążownika, jedna w dziób, druga w środkową część kadłuba.
Pierwszy pocisk oderwał niemal całą dziobówkę. Drugi trafił w elektrownię okrętową, niwecząc wszelkie nadzieje na ratunek. Krążownik, nazywany „najsilniejszym” z pancerników tej klasy, utonął w zaledwie 12 minut.
Statek przechylił się na prawą stronę, przewrócił dnem do góry i zniknął pod taflą Pacyfiku. Zostawił setki ludzi w ciemności, oleju napędowym i kompletnym chaosie. Straty wśród tonących były ogromne, według różnych szacunków nawet 300 osób poszło na dno wraz z kadłubem.
Około 900 marynarzy, z niewielką liczbą tratw ratunkowych i przeważnie tylko kamizelkami, znalazło się na otwartym oceanie. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że prawdziwa tragedia dopiero się zaczyna.
Zaginieni w morskiej przestrzeni
Najgorsze było to, że nikt nie wysłał sygnału SOS. Misja miała charakter ściśle tajny, a jej realizacja nie podlegała bezpośrednio głównodowodzącemu Floty Pacyfiku. Marynarka pozostawała nieświadoma tragedii aż do momentu, gdy załoga samolotu patrolowego przypadkowo zauważyła plamy ropy na wodzie.
Minął cały dzień, zanim ktokolwiek zaczął szukać. Akcja ratunkowa ruszyła dopiero 2 sierpnia. Oznaczało to, że amerykańscy żołnierze, rozproszeni na setkach metrów kwadratowych w kilkuosobowych grupkach, zostali skazani na samotną walkę z żywiołem przez niemal cztery doby.
Życie na otwartym Pacyfiku było nie do zniesienia. Palące słońce, skóra łuszcząca się od soli, brak słodkiej wody. Wszystko to wywoływało halucynacje, szaleństwo i przerażenie, gdy koledzy zaczynali znikać wśród fal.
Wielu, upojonych słoną wodą lub ogarniętych obłędem, odpływało, tracąc kontakt z grupą. Inni umierali na skutek odniesionych obrażeń lub całkowitego wyczerpania. Wszyscy byli pokryci lepkim, czarnym paliwem, które wsiąkało w skórę i utrudniało oddychanie.
Koszmar pod powierzchnią wody
Największym koszmarem byli jednak ci, którzy czekali pod nimi. Ocean wokół Indianapolis roi się od rekinów, a w opowieściach ocalałych pojawiają się wspomnienia o setkach, może nawet tysiącach płetw krążących nieustannie. Rekiny początkowo skupiały się na ciałach zmarłych.
W krótkim czasie zaczęły jednak atakować żywych, wyciągając z wody kolejnych marynarzy często w pełnym świetle dnia, pod oczami całej grupy. Rozbitkowie nie mieli innej opcji niż trzymanie się razem, bo w samotności nie mieli żadnych szans na przetrwanie.
Cztery dni po zatonięciu w okolicy pojawił się samolot patrolowy, który przypadkowo zauważył plamy ropy i ocalałą załogę. Rozpoczęła się jedna z największych akcji ratunkowych w historii Pacyfiku. Było jednak za późno dla większości.
Z blisko 900 mężczyzn, którzy przeżyli zatonięcie, żywych odnaleziono tylko 316. To nadal największa strata życia wśród załóg amerykańskich okrętów podczas II wojny światowej.
O autorze: przez wieki
