
Wojna koreańska w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych stała się nieoczekiwaną sceną dramatu polskiej emigracji. Tysiące Polaków i osób polskiego pochodzenia znalazło się po różnych stronach konfliktu – jedni walczyli w szeregach armii amerykańskiej, inni odmawiali służby w imię lojalności wobec rządu na uchodźstwie. Czy można było pozostać neutralnym w świecie podzielonym żelazną kurtyną?
Polskie ślady w amerykańskich eskadrach
Gdy w połowie 1950 roku wojska północnokoreańskie ruszyły na południe, w szeregach amerykańskich sił zbrojnych służyło wielu Polaków. Ich motywacje były różne – od pragnienia zemsty za komunistyczną okupację ojczyzny po zwykłą karierę wojskową w nowym kraju.
Francis Stanley Gabreski, syn emigrantów z Pensylwanii, dowodził myśliwcami nad półwyspem jako doświadczony pilot z europejskich frontów. Jego sukcesy w zestrzeliwaniu sowieckich MiG-ów były echem wcześniejszych walk z Luftwaffe.
Inaczej swój udział motywował Albert Sługocki. Dla tego spadochroniarza wojna w Azji była bezpośrednim odwetem za to, co działo się w Polsce. Trzykrotnie ranny, wracał do walki, by później kontynuować swoją militarną karierę w Wietnamie. Ten wzorzec – Polski walczący przeciwko komunizmowi na odległych frontach – powtarzał się w biografiach wielu emigrantów pierwszego pokolenia.
Gdy lojalność staje się buntem
Historia Tadeusza Wyrwy pokazuje, jak skomplikowane były dylematy prawne i tożsamościowe polskich uchodźców. Młody konspirator, który z ojcem uciekł do Stanów pod koniec lat 40., stanął przed komisją poborową z jasnym przekonaniem – jako obywatel Polski nie może służyć w obcej armii. Jego odmowa nie była protestem przeciwko Ameryce, lecz wyrazem lojalności wobec rządu londyńskiego, który w jego oczach pozostawał jedyną prawowitą władzą.
Władze amerykańskie znalazły się w trudnej sytuacji. Z jednej strony próbowały utrzymać pragmatyczne relacje z komunistyczną Warszawą, z drugiej – nie mogły ignorować sprawy, która wzbudziła sympatie w polonijnej prasie. Proces przed sądem w Chicago przyciągnął uwagę organizacji emigracyjnych i samego generała Andersa.
Ostatecznie sprawę umorzono, choć precedens pozostał – można było kwestionować obowiązek służby wojskowej, powołując się na przynależność do nieuznawanego już państwa.
Neutralność jako fikcja polityczna
Rozejm podpisany w połowie 1953 roku przyniósł nowe wyzwanie – kwestię jeńców wojennych. Powołana Komisja Repatriacyjna miała teoretycznie składać się z państw neutralnych, ale rzeczywistość była bardziej skomplikowana. Polska i Czechosłowacja reprezentowały interesy bloku komunistycznego, regularnie konsultując decyzje z Pekinem i Pjongjangiem. Neutralność okazała się polityczną fasadą.
Gdy rozpoczęły się próby przekonania jeńców do powrotu, skala odmów zaskoczyła stronę komunistyczną. Ponad dwadzieścia tysięcy jeńców wybrało pozostanie w niewoli zamiast repatriacji. Dla propagandy był to cios – ludzie woleli niepewność na Tajwanie czy w Korei Południowej niż powrót do komunistycznych ojczyzn. Polska delegacja, mimo pięćdziesięciu delegatów, niewiele mogła zdziałać wobec tej cichy formy buntu.
Geopolityka kontra indywidualne wybory
Anders próbował w tym czasie zbudować polską formację w ramach sił amerykańskich. Propozycja stu tysięcy żołnierzy zabrzmiała imponująco, ale spotkała się jedynie z uprzejmym dystansem. Waszyngton nie był gotów na tak radykalny krok, który zantagonizowałby Warszawę i skomplikował i tak już napięte relacje z blokiem wschodnim. Zimna wojna wymuszała pragmatyzm, nawet kosztem emigracyjnych nadziei.
Jednocześnie rząd w Warszawie wspierał Koreę Północną – przyjmował sieroty, organizował pomoc medyczną, demonstrował solidarność z obozem socjalistycznym. Te działania miały wymiar nie tylko humanitarny, lecz przede wszystkim propagandowy. Polonia na Zachodzie i komunistyczna Polska angażowały się po przeciwnych stronach konfliktu, replikując globalny podział na mniejszą, emigracyjną skalę.
