Piękna, inteligentna, niebezpieczna. Niezwykła historia gwiazdy warszawskiej konspiracji

Warszawska „celebrytka”
Jest zima 1943 roku. Po Wielkim Mistrzu Świateł nie ma już śladu. Jan Czarnomski to teraz ledwie kandydat na cinkciarza w zabiedzonej Warszawie. Szkoda tylko, że o handlu walutami nie ma zielonego pojęcia. W zasadzie wszystko, czego się do tej pory nauczył, jest bezwartościowe. Nawet wielki katalog europejskich masonów, nad którym pracował przez lata, a który trzyma w skrytce w mieszkaniu, nikogo nie interesuje.
A właśnie, mieszkanie. Właścicielka niedawno mu je wymówiła. Zaraz będzie bezdomny. Pozostały mu jedynie znajomości. Fakt, że liczne i w dobrym towarzystwie, ale taki kapitał również jest coraz mniej warty. Czarnomski w eleganckim, ale niechroniącym od chłodu paltocie idzie Nowym Światem. Nagle staje, nie wierząc własnym oczom. Zupełnie jakby wyłoniła się z mgły. Katarzyna Piwnicka, obiekt jego przedwojennych westchnień, zatrzymuje się tak samo zaskoczona. Rzucają się sobie w objęcia.
Oboje są po przejściach. Jej narzeczony, słynny literat Tadeusz Dołęga-Mostowicz zginął 20 września 1939 roku, z kolei jego zaloty do pięknej i przede wszystkim bogatej Anetki odrzuciła familia Radziwiłłów.
Nie mogą się na siebie napatrzyć. Zasypują pytaniami. Co tu robi? Jak się ma? Co u mamy i papy? Czarnomski wali prosto z mostu. Idzie po pomoc do przyjaciela z czasów francuskich – Borysa Smysłowskiego. To teraz wielka szycha w niemieckiej administracji, dyrektor we Wschodniej Kompanii Budowlanej „Hilhen”. Tu, nieopodal, na Nowym Świecie 5 ma swoje biuro. Może pójdą razem? A potem…
– Czemu nie? – przerywa mu Piwnicka.
Jej szeroki uśmiech od razu poprawia mu humor. Dla niego ta 22-latka to przecież słodka Ketty, pełna pasji brydżystka, świetna tenisistka, a do tego rewelacyjna wokalistka. Na jej jazzowych domówkach bawiła się swego czasu śmietanka stolicy. A on sam brylował na parkiecie.
Ale to było kiedyś, w poprzednim świecie. Teraz Ketty nie jest już zabawową panienką. Nosi pseudonim Lubicz i jako gwiazda w największej prywatnej agencji szpiegowskiej w Warszawie ma pełne ręce roboty. Jednak życie na dwa etaty – i wcielenia – sporo ją kosztuje, przede wszystkim nerwów. Dlatego za szerokim uśmiechem kryje się absolutne skupienie nad każdym gestem i słowem.
No i sam Smysłowski. Tego Czarnomski też nie wie. Jego stary przyjaciel i patron nie jest żadnym budowlańcem. To szef Sonderstab „R”, niemieckiej formacji wywiadowczej skierowanej przeciwko radzieckiej partyzantce. Kontrwywiad Armii Krajowej wciąż nie ma do niej dobrego dojścia. Dlatego „Lubicz” daje się wziąć pod ramię i dziarsko ruszają do przedwojennej gwiazdy warszawskiej masonerii.
Niniejszy tekst stanowi fragment najnowszej książki Michała Wójcika Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie (Wydawnictwo Rebis, Poznań 2025).
Zabawa u Piwnickich
Jaki jest szczyt szczęścia? Siąść na jeżu i przekonać się, że jest ogolony. Albo kurz. Co to takiego? To krtani udręka, raj zarazków. No a dupa? Dominująca u pań atrakcja.
Ta ostatnia gra słów nazywała się w Sikorzu „Grą wuja Joe”. Dlaczego tak, tego już nikt nie pamięta. Ale podczas letnich wakacji najlepszy w słownych facecjach i limerykach był tu młody poeta i satyryk ze „Szpilek” Janusz Minkiewicz. Na czele silnej grupy z Julianem Tuwimem i Antonim Słonimskim zamieniał dom państwa Piwnickich w centrum satyryczne świata i okolic. I właśnie dlatego Sikórz przyciągał przed wojną stołecznych celebrytów jak magnes. Bawili tu przez kilka letnich tygodni Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński, Ludwik Hieronim Morstin czy Witkacy. Atmosfera domu prezesa Towarzystwa Ziemiańskiego była cudowna. No i bardzo się różniła od pełnego dymu i zgiełku klimatu „Ziemiańskiej”.
Szczególną cechą zabaw u Piwnickich, jak przystało na takie dworkowe mikroświaty, był pikantny humor. Nierzadko cudzym kosztem. Choćby samego Minkiewicza. Nawet przez pomyłkę nie mówi prawdy – to o nim. Kto mu wyrobił taką opinię, nie wiadomo. Ale ponieważ Minkiewicz sam był fontanną żartów i złośliwości, domownicy go uwielbiali. Za uszczypliwości potrafił się zrewanżować. Goszczącą we dworze młodą Francuzkę Yvonne witał co rano głośnym „dzień dobry i won”.
Poeta nigdy nie ukrywał, że uzdrowisko szczególnie dobrze działa na jego serce. Zakochał się bowiem w starszej z sióstr Piwnickich – Elizie. W końcu zdołał przekonać do siebie jej rodzinę i stał się oficjalnym narzeczonym Lili, co oczywiście naraziło go na kolejną falę pikantnych wierszyków, choćby samego mistrza Słonimskiego.
„Niechaj mnie Lili o wierszyk nie pili” – tak miał zareagować na awanse Minkiewicza, nie tylko ten bowiem wzdychał do panny Piwnickiej.
Problemy Piwnickich
Idylla rozsypała się jak domek z kart. Zaraz po wkroczeniu Niemców Stanisław Lubicz-Piwnicki, ojciec Lili i Ketty, został aresztowany. Ponieważ odmówił wpisania na folkslistę, a jego majątek należał do najlepiej zarządzanych w okolicy, rodzina została z niego brutalnie wyrzucona. Panie Piwnickie musiały wyjechać do Warszawy i już nigdy do dworu nie wróciły.
Na szczęście nestor rodu, jak wielu innych ziemian, nie siedział długo w więzieniu. Cała czwórka zamieszkała na Saskiej Kępie i zaczęła się rozglądać za jakimś zajęciem. I tak był obowiązek pracy, ale Piwnickim po prostu zajrzał w oczy głód. W końcu seniorowi udało się jednak wynająć mały lokal na Wspólnej. Prowadzony tam sklep piśmienniczy pozwolił im jakoś związać koniec z końcem.
Jeszcze w 1939 roku ruszyło w Warszawie podziemne życie kulturalne. Obie siostry zaczęły uczęszczać na konspiracyjne spotkania literackie. Katarzyna Piwnicka wspominała po wojnie, że swoje utwory czytali tam Bąk, Nałkowska czy Irzykowski. Dodatkowo Ketty chodziła na lekcje śpiewu do Ady Sari. Po rychłym upadku Niemiec i zakończeniu wojny, śmiali się Piwniccy, to sopran koloraturowy dziewczyny miał przywrócić familii – należną jej przecież – pozycję społeczną i finansową.
Szukanie ratunku
Jednak wojna nie chciała się jakoś skończyć. Gdy Niemcy zaczęli tworzyć stołeczne getto, w środowisku Piwnickich wybuchła panika. Tuwima i Słonimskiego wprawdzie w Warszawie nie było, ale w mieście zostało wielu innych ich przyjaciół żydowskiego pochodzenia.
Już wkrótce pod dach Piwnickich trafiła Elżbieta Landsberg, córka doktora medycyny Marcelego Landsberga. On sam, zwany pieszczotliwie przez rodzinę Guniem, ukrywał się gdzie indziej, ale zawsze mógł liczyć na miejsce przy ich stole. Elżbieta, jako kuzynka Ketty Piwnickiej, mieszkała u niej w pokoju aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Dziewczyny kochały się jak siostry i nie poróżniło ich nawet to, że Ela – jako komunistka – zaczęła działać w Gwardii Ludowej.
Potem do Piwnickich dołączyła także siostra Tadeusza Wittlina – Wiktoria Winnicka, z zawodu pediatra. Gdy Ela, poszukiwana przez Gestapo, wyprowadziła się na kilka miesięcy, to właśnie Wikta opiekowała się kolejnym domownikiem – profesorem warszawskiej ASP Józefem Czajkowskim. I mimo że bywały tygodnie czy miesiące, gdy wszyscy siedzieli sobie na głowie, a Gunio, Wikta czy Ela nie wychodzili z domu, do wsypy nie doszło. Arka Piwnickich wytrzymała tę ciężką próbę, wszyscy przeżyli.
Va banque
Choć – trzeba przyznać – bywało naprawdę niebezpiecznie. Pierwsze kłopoty pojawiły się wraz z… uroczym Minkiewiczem. Pewnego dnia w 1942 roku wpadł do nich ze straszliwą wieścią: poprzedniego dnia upił się w knajpie, wszczął awanturę, a że został rozpoznany jako Żyd, ktoś wezwał Kripo, ta zaś kazała mu się zameldować nazajutrz na komisariacie. Był załamany.
Według ustaw norymberskich rzeczywiście miał się czego obawiać. Jego babka była Żydówką, a papiery, które okazał i które zatrzymano – lewe. Ketty znalazła rozwiązanie. Powiedziała, że pójdą razem, ona zaś wyjaśni, że jest jego kuzynką, i przedłoży swoje aryjskie dokumenty. Ostatecznie poszli we trójkę: on, ona i jeszcze jedna kobieta, którą Janusz przedstawił jako swoją żonę. Przesłuchiwano ich osobno, czasami w parach. Po wojnie Piwnicka wspominała to jako koszmar.
„Nie bito nas wprawdzie na tym śledztwie, ale dręczono takimi pytaniami jak: «pan mówi, że pan pisze do teatrzyku Ul, a czy pan wie, jak miło siedzieć o głodzie i chłodzie w ulu?». Albo «jak będziecie siedzieć w dożywotnim kryminale, to wam nie dadzą»”.
Żona Minkiewicza załamała się i była już bliska utraty przytomności, więc Piwnicka postanowiła zagrać va banque. Powiedziała, że jest umówiona tego dnia na kolację z niemieckim zarządcą majątku, w którym pracowała, i że lepiej, by policja go nie zawiodła. I podała numer jego telefonu. Rzeczywiście znała tego Niemca, ale wszystkie inne informacje to był blef.
Przesłuchujący ją policjant zawahał się, ale nie zadzwonił. Wypuścił Minkiewiczową, a potem zaczęło się ostre przesłuchanie samego poety. Chodziło o wymuszenie zeznania, że jest Żydem.
„Janusz zaprzeczył, bo istotnie nim nie był, i wreszcie wypuszczono go. Trzeba jednak dodać, że całe ściany tej kryminalnej policji były wytapetowane fotografiami Żydów, okropnie męczonych”, wspominała Piwnicka.
Ostatecznie cała trójka wyszła z tej opresji cało, choć okupiła to kłopotami ze zdrowiem. „Po tym badaniu wszyscy położyliśmy się na parę tygodni do łóżka”. Ketty obiecała sobie wtedy, że już nigdy nie będzie zwierzyną łowną. Chciała walczyć. Być myśliwym.
„Szpiegowska czarna giełda”
Kariera „Ketty” w „branży łowieckiej” zaczęła się bardzo niepozornie, od pracy kelnerki. Ponieważ sklep piśmienniczy ojca nie przynosił dużych dochodów, zatrudniła się w knajpie na Mazowieckiej – tu wiele kobiet z jej warstwy społecznej tak zaczynało – ale potem przeniosła się do znanej w Warszawie, choć niecieszącej się dobrą sławą knajpy „Rio-Rita”. I to był strzał w dziesiątkę. „Rio-Rita” okazała się doskonałą trampoliną do świata, który mógł jej dać i dochód, i… emocje. Zatem kilka słów o tym adresie.
Café Bar „Rio-Rita” założyli uchodźcy z Poznańskiego, ludzie w takiej samej sytuacji jak Piwniccy. Wygnani z miasta, które zostało włączone do Rzeszy, otworzyli lokal na Krakowskim Przedmieściu. Przez chwilę stołował się tam Ferdynand Goetel, przed wojną prezes Związku Zawodowego Literatów Polskich, a przy okazji ojciec duchowy Obozu Zjednoczenia Narodowego. To on pozostawił w swojej książce charakterystyczny opis tego miejsca.
„Goście, którzy w nim bywali, również mało byli podobni do warszawskiej publiczności. Garnitury mieli nietutejsze, gęby zamiejscowe. Pewnego dnia gospodarz Antoni zapoznaje mnie z jakimś Niemcem o wyglądzie dżentelmena z reklamy «Burberry’s», a potem oznajmia, że jest to attaché wojskowy przy Czang Kai-szeku. Pytam już wręcz:
–Mój Antoni, o ile zdołałem zauważyć, w knajpie twej zbierają się wszystkie międzynarodowe szpicle nasłane na Warszawę.
–Czy wszystkie, nie wiem – śmieje się. – Ale widać ich tu coraz więcej. (…) Zlatują się tu sami. Jest to szpiegowska czarna giełda. Jak każda z czarnych giełd, chroniona przez policję, która też się tu pragnie czegoś dowiedzieć”.
Trzeba przyznać, że miało to sens. Nieopodal mieściła się siedziba policji granatowej, a do knajpy zupełnie bez obaw zaglądali niemieccy urzędnicy i funkcjonariusze różnych służb. Katarzyna Piwnicka szybko poznała kilku z nich.
Polecamy również: Gastronomiczna partyzantka. Jak warszawskie kawiarnie stały się centrum konspiracji
Kontakty Piwnickiej
Zacznijmy od Wandy Kronenberg i jej szajki. Córka znanego ziemianina, filantropa i potomka starej, zasłużonej dla polskiej kultury rodziny była przed 1939 rokiem najlepszą partią w mieście. Gdy wybuchła wojna, by ratować ojca, została konfidentką Gestapo. Równocześnie przyjęła ofertę konkurencyjnej Abwehry i tym samym obsługiwała dwa wywiady. Dużo jak na osobę, o której cała Warszawa wiedziała, że jest Żydówką.
Co do tego, co robiła dla Niemców – krążyły różne opinie. Ale większość nie była pochlebna. Mówiło się, że w zamian za bezpieczeństwo własne i rodziców denuncjowała ukrywających się bogatych Żydów. Bardzo źle pisał o niej po 1945 roku Władysław Bartoszewski, który nazwał ją wręcz „spsiałą córką szlachetnego rodu”.
Piwnicka być może znała dziedziczkę Kronenbergów jeszcze przed wojną, majątki obu rodzin leżały bowiem niedaleko siebie, a kobiety były w podobnym wieku. Do „Rio-Rity” Kronenberżanka przyjeżdżała w towarzystwie trzech młodych mężczyzn. Okazało się, że jeden z nich to jej świeżo poślubiony mąż. W okupowanej Warszawie czuł się jak ryba w wodzie, choć raczej nie powinien. Nazywał się Witold Jasiłkowski, nosił pseudonim Grot, którego używał teraz jako nazwiska, i był żołnierzem polskiego wywiadu wojskowego.
W jego grupie znajdowali się jeszcze polski Tatar Borys Orda, który po latach okaże się absolutnie swojskim Januszem Wichrowskim, oraz Jerzy Koziarski noszący pseudonim Dżers.
Panowie „Grot”, „Orda” i „Dżers”, niczym trzej muszkieterowie, prowadzili raczej awanturnicze życie. Szastali na lewo i prawo pieniędzmi, jeździli własnym samochodem, czyli musieli mieć na to zgodę Niemców, i raczej nie wydawali się szczególnie przejęci czy zasmuceni wojną.
Wanda Kronenberg – jedyna kobieta w tym towarzystwie – wyraźnie gwarantowała im bezpieczeństwo. Wkrótce jednak przestała. Podczas jakiegoś skoku ekipa natknęła się na mocniejszych od siebie cwaniaków i została dosłownie posiekana kulami. Wanda wyszła z tego cało, za to Borys Orda z jedenastoma pociskami w ciele trafił do szpitala, a później – już z Jasiłkowskim – do obozu w Oświęcimiu. Koziarski najprawdopodobniej zginął.
Dla Ketty był to bolesny cios. Przecież nie tylko podawała im do stołu. Koziarski bardzo się jej podobał, być może nawet przez chwilę stanowili parę. Mimo tej tragedii, a może właśnie dzięki niej, w jej otoczeniu pojawił się ktoś inny. Był to starszy mężczyzna tytułujący się inżynierem – Stanisław Plebański.
Polecamy również: Akcja „Za Kotarą”. Największa strzelanina w okupowanej Warszawie
Plebański na horyzoncie
Przy Stanisławie Plebańskim zatrzymamy się na dłużej. Pan inżynier, mężczyzna elegancki i dystyngowany, jakby z zupełnie innego świata, również związany był ze służbami. Nie brylował jednak w środowisku Armii Krajowej ani Delegatury Rządu na Kraj. Był motorem działań narodowców i swoją wiedzą wspierał pułkownika Tadeusza Kurcyusza, przyszłego dowódcę Narodowych Sił Zbrojnych.
Jako nierzucający się w oczy inwalida karierę zaczął podczas wojny z bolszewikami. W 1920 roku był kapitanem Wojska Polskiego, a potem pracował w wywiadzie na odcinku niemieckim. W dwudziestoleciu miał spore osiągnięcia. Chodziły słuchy, że rozkochał w sobie niemiecką arystokratkę, a ta wynosiła dla niego materiały z sejfu męża. Ów romantyczny spisek przeciwko mężowi i Niemcom wyszedł w końcu na jaw i Plebański oraz jego siatka musieli w trybie nagłym ewakuować się do Polski. Później, aż do wybuchu wojny, pracował w Oddziale II Sztabu Generalnego jako konsultant.
Gdy Hitler napadł na Polskę, znalazł się na terenie Litwy. Tam nawiązał kontakt z armią Sikorskiego we Francji i na czele osiemdziesięciu oficerów podjął próbę dostania się do polskich oddziałów. Cała grupa weszła na pokład neutralnego statku Estonia, ale gdy ten wypłynął na Bałtyk, neutralny być przestał. Zawinął do niemieckiego Świnoujścia, a tam oficerów zwinęło Gestapo. Ostatecznie wszyscy trafili do obozu Gross-Born Westfalenhof. Sytuacja stała się bardzo nieprzyjemna, a Plebański stanął przed trudnym wyborem.
Większość oficerów została wysłana do oflagów, ale trzydziestu z nich, w tym kilku oficerów wywiadu, wpadło w tryby machiny Gestapo. Zanim jednak cokolwiek z nich wyciągnięto, Plebański został potwornie pobity. W czasie powojennych przesłuchań na UB zeznał, że skatowano go z powodu żydowskiego wyglądu. To nie była do końca prawda. Gestapo wiedziało po prostu o jego awanturniczej karierze agenturalnej w Berlinie.
Polecamy również: Najbardziej zuchwały szpieg Gestapo. Oszukał całe polskie podziemie
Ponieważ rozmowy z oprawcami były coraz brutalniejsze, Plebański postanowił temu zaradzić. Przypomniał sobie, że jeden z jego krewnych był przed laty adiutantem włoskiego króla. Napisał zatem oficjalny list do Wiktora Emanuela III, w którym oświadczył, że liczy na jego pomoc. Po jakimś czasie władze obozu poinformowały go, że list odniósł skutek i że wkrótce zostanie zwolniony. Kazano mu się spakować i stawić w sekretariacie. Tam jednak zamiast wysłanników króla czekał osiłek z lagą. Plebański znowu został pobity – połamano mu kości i odbito nerki. Od tego czasu wśród kolegów oficerów miał przydomek „König von Italien” – „Król Włoch.
Źródło
Niniejszy tekst stanowi fragment najnowszej książki Michała Wójcika Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie (Wydawnictwo Rebis, Poznań 2025). Książkę można zamówić, klikając ten link lub poniższy przycisk.
Wybór bibliografii:
- Goetel Ferdynand, Czasy wojny, Gdańsk 1990.
- Skowroński Marcin, Artyści w Sikorzu, „Nasze Korzenie” 5 (2013).