Gastronomiczna partyzantka. Jak warszawskie kawiarnie stały się centrum konspiracji

Powstańcy w ogródku kawiarni "U Aktorek"
Kawiarnia „U Aktorek”
Było lato 1941 roku. Maria Zarębinska-Broniewska, żona poety Władysława Broniewskiego, wróciła do Warszawy ze Lwowa zaraz po tym, jak wkroczyli tam Niemcy. Skorzystała wtedy z dokumentów matki Wandy Wasilewskiej.
Z zawodu była aktorką, ale że nie chciała grać w teatrach kontrolowanych przez Niemców, zdecydowała się na pracę kelnerki. Angaż w kawiarni „U Aktorek” był strzałem w dziesiątkę. Dał jej i córce skromne środki do życia, a także wprowadził w świat warszawskiej konspiracji. Tak politycznej, jak i artystycznej.
„U Aktorek” Zarębińska odżyła mentalnie. Spotkała dużo koleżanek i kolegów po fachu. Paradoksalnie, w kelnerskich fartuchach widziała ich tu znacznie więcej aniżeli na deskach teatralnych przed wojną. W kawiarni pracowało wiele gwiazd kina i sceny, a jeszcze więcej, w roli klientów, siadało przy stolikach.
Lokal był bardzo popularny. Warszawiacy przychodzili tu na wspomniane „pół czarnej”, chcąc, by podał im je niegdysiejszy celebryta czy obiekt westchnień. Przecież dopiero co ich oklaskiwali…
Niniejszy tekst stanowi fragment najnowszej książki Michała Wójcika Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie (Wydawnictwo Rebis, Poznań 2025).
Republika kulinarno-artystyczna
Kawiarnię założyły same sławy: Mieczysława Ćwiklińska, Zofia Lindorf, Karolina Lubieńska, Janina Romanówna, Krystyna Zelwerowicz, Alina Żeliska, Maria Gorczyńska, Elżbieta Barszczewska, Ewa Bandrowska-Turska i jedyny mężczyzna w tym gronie – Jerzy Leszczyński.
Początkowo artyści wynajmowali pałacyk Radziwiłłów na Piusa XI 12, potem – na początku 1943 roku – przenieśli się do pałacu Łubieńskich na Mazowieckiej 5, gdzie mieli do dyspozycji duży ogród na 50 stolików i muszlę koncertową. I to tu kawiarnia stała się wizytówką niezależnej Warszawy. Wręcz niepodległą republiką kulinarno-artystyczną.
Artystki realizowały w kawiarni pewien eksperyment – przeprowadzały rewolucję socjalną. Jak bowiem pisze historyczka Anna Strzeżek, w czasie wojny doszło do zburzenia barier społecznych. „Robotnik nie był teraz gorszy od inteligenta, a kelner od właściciela kilku restauracji. Każdy z nich doznał w wyniku wojny jakichś strat, czy to finansowych, czy moralnych. I to właśnie zrównywało ich wszystkich”.
Aby coś zjeść czy wypić i pobyć tu choćby przez chwilę, klienci byli w stanie wydać ostatnie zaskórniaki. Podobnie jak w restauracji „Fregata” na Mazowieckiej 13, gdzie gości obsługiwały panie z arystokracji, m.in. Zofia Sapieżyńska, Zula Ostromęcka czy generałowa Irena Maria Andersowa. „Im wspanialsze nazwisko, tym rachunki były bezczelniej zawyżane”, pisała nieco złośliwie Monika Żeromska.
Siedlisko szpicli i donosicieli
W artystycznej oazie gościł nie tylko chic et charme. „U Aktorek” panowała patriotyczna atmosfera. Klienci mogli się tu czuć swobodnie i bez obaw poruszać tematy polityczne. Niemieckich szpicli i donosicieli nie brakowało, ale obsługa wprowadziła specjalny system ostrzegania.
„(…) wystarczało mrugnięcie okiem Oli Leszczyńskiej czy Mariana Wyrzykowskiego, by z tematu klęski pod Stalingradem przejść w rozmowie na temat wygórowanych cen wędzonych śledzi”, pisał Alceo Valcini, włoski korespondent „Corriere della Sera”.
Zarębińska pracowała „U Aktorek” do kwietnia 1943 roku. Aż w końcu stało się to, o czym pisał Broniewski:
Może w nocy przyjdzie Gestapo?/ Wstaniesz blada z płaczącą córką/ kiedy będą plugawą łapą przetrząsać moje biurko”.
Knajpy na cenzurowanym
Służby niemieckie były wobec warszawskiej gastronomii często nieznośne. Restauratorów czy kelnerów zatrzymywano często za drobiazgi. Wystarczyło nie zamknąć knajpy na czas (przez całą okupację obowiązywała godzina policyjna) czy wprowadzić do menu niedozwolone potrawy. Niezwykle groźne było także zachowanie gości.

We wrześniu 1941 roku właściciele małej restauracji na Puławskiej zostali zatrzymani, bo ich klient źle się wypowiadał o narodzie niemieckim, a w grudniu 1943 roku w restauracji na Kruczej Gestapo zastrzeliło jedną z kelnerek.
Inne knajpy zamykano, bo dochodziło tam do zamachów albo zbyt jawnie prowadzono w nich nielegalną robotę.
Polecamy również: „Kto się ośmieli, zwycięży”. Brytyjscy komandosi SAS na pustyni
Mazowiecka „aleją szpiegów”
„Knajpologia wojenna” to wciąż niedoceniona nauka o polskim podziemiu. W setkach lokali, które jak grzyby po deszczu pojawiły się po kampanii wrześniowej, schronienie znalazła rodząca się konspiracja. Wszystkich opcji politycznych i na wszystkich poziomach wtajemniczenia.
Przemianowana przez Niemców na Blumenstraße wspomniana już ulica Mazowiecka, ta warszawska Champs-Élysées, bardzo szybko zyskała miano „alei szpiegów”. To tu królowała w knajpach Wanda Kronenberg, agentka pięciu wywiadów, zatrudniona zresztą w antykwariacie „Salon Sztuki” na Mazowieckiej 11.
Nieopodal zaś lokal – zarekwirowane mieszkanie Juliana Tuwima – dostali od okupanta polscy radykalni narodowcy. Oczywiście bez zgody i pod nieobecność właściciela, za to z przyzwoleniem Niemców narodowcy szykowali się tu do roli ich sojuszników. Ponieważ jednak Niemcy ostatecznie nie skorzystali z ich oferty, lokal zamknięto, kilku polskich faszystów rozstrzelano, a reszta przeszła na etat donosiciela.

Mazowiecka była też ulubioną ulicą agentów Gestapo czy Abwehry, którzy właśnie na niej lubili się bawić ze swoimi polskimi znajomymi. I tu, jak „U Wróbla” pod numerem 16, negocjowali wspólne działania.
Polecamy również: Przedwojenny amant stracił głowę dla majętnej Żydówki. Miesiąc miodowy spędzali w… gejowskim kurorcie
„Aleja szpiegów” od kuchni
Jeśli zaś chodzi o polskie służby, to opanowały one Mazowiecką i okolice całkowicie. W „Bodedze” przy Nowym Świecie 23/25 znajdowała się nawet centrala jednego z wywiadów.
Dochodziło do zabawnych sytuacji. Operował tam Romuald Burbo, łącznik tajemniczej, bo niezidentyfikowanej do dziś organizacji Daleka Dywersja. Zeznając po wojnie na UB, oskarżony o kolaborację, zdradził nieco szczegółów szpiegowskiej kuchni.
Burbo opowiadał, że w 1941 roku jego rola polegała na dyżurach, podczas których odbierał raporty od rozsianych po mieście agentów i wypłacał im wynagrodzenie. Ich urobek bywał obfity. Jak zeznał, w poniedziałki, środy i piątki między godziną 16.00 a 19.00 odbierał meldunki w kawiarni „Bodega”, a we wtorki, czwartki i soboty w kawiarni „Albatros” na Mazowieckiej.
Tu akurat Burbo się pomylił – „Albatros” był na Chłodnej. Zastanawia jednak co innego. Twierdził, że niektórych informatorów nie znał osobiście. Stosował wtedy filmową wręcz metodę nawiązywania kontaktu: w umówionym miejscu siadał przy barze i wypatrywał mężczyzny, który zamawiał „wódkę oldgin”. Gdy taki się pojawił, podchodził do niego i zamawiał żołądkową. To było hasło wstępne. Potem, gdy jego kontakt, czytając gazetę, głośno komentował informację z frontu „generał Paulus broni się nadal”, wiedział już, że to jego człowiek, i podawał odzew. Następnie przechodzili do interesów.
Brzmi to, trzeba przyznać, dość groteskowo. A jednak takie manewry potwierdzają inni agenci podziemia. Jeden z nich, należący do siatki „Korwina”, raportował:
„W cukierni Kuczyńskiego (róg Brackiej i Al. Jerozolimskich) odbywają się zbiórki konfidentów Gestapo (w drugim pokoju tego lokalu). Stwierdziłem, że wymienieni używają hasła, które się zmienia. Ostatnio było hasło: „Kuch”, a odzew „Tadeusz”. Zbiórki te odbywają się w celu dokonania wypłat (…). Wypłacał jakiś Japończyk.
Polecamy również: Najbardziej zuchwały szpieg Gestapo. Oszukał całe polskie podziemie
Źródło
Niniejszy tekst stanowi fragment najnowszej książki Michała Wójcika Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie (Wydawnictwo Rebis, Poznań 2025). Książkę można zamówić, klikając ten link lub poniższy przycisk.